Wpisy archiwalne w miesiącu
Sierpień, 2009
Dystans całkowity: | 1567.32 km (w terenie 93.00 km; 5.93%) |
Czas w ruchu: | 73:48 |
Średnia prędkość: | 21.24 km/h |
Maksymalna prędkość: | 78.83 km/h |
Suma podjazdów: | 1127 m |
Liczba aktywności: | 24 |
Średnio na aktywność: | 65.30 km i 3h 04m |
Więcej statystyk |
Biblioteka i po chleb
Wtorek, 18 sierpnia 2009 | dodano:18.08.2009
- DST: 9.32km
- Czas: 00:24
- VAVG 23.30km/h
- VMAX 34.69km/h
- Sprzęt: Giant
- Aktywność: Jazda na rowerze
W tytule
Do miasta
Poniedziałek, 17 sierpnia 2009 | dodano:17.08.2009
- DST: 12.20km
- Czas: 00:37
- VAVG 19.78km/h
- VMAX 36.34km/h
- Sprzęt: Giant
- Aktywność: Jazda na rowerze
Do miasta.
Chudów
Niedziela, 16 sierpnia 2009 | dodano:16.08.2009
- DST: 56.09km
- Teren: 2.00km
- Czas: 02:40
- VAVG 21.03km/h
- VMAX 54.17km/h
- Sprzęt: Giant
- Aktywność: Jazda na rowerze
Na jarmark średniowieczny w Chudowie z bratem. Nic ciekawego w sumie nie było (oprócz strzału z trebusza).
Z Brickiem na Chrobaczą
Sobota, 15 sierpnia 2009 | dodano:15.08.2009
- DST: 151.09km
- Teren: 4.00km
- Czas: 06:24
- VAVG 23.61km/h
- VMAX 53.52km/h
- Sprzęt: Giant
- Aktywność: Jazda na rowerze
Do Pszczyny jadę sam. Tam spotykam się z Brickstonem znanym mi z IRCa. Próbujemy wymienić jego pedały SPD na platformy (nie ma ze sobą butów SPD niestety) - nie udaje się, pedały się zapiekły. Nic to, Brick pojedzie na SPDach z nakładkami.
Jedziemy do Kęt, po drodze wypadek - ktoś sprytny na prostej drodze potrafił wypaść do rowu. Cóż, i tacy artyści się zdarzają. W Kętach postój na rynku na uzupełnienie płynów, niestety nie namierzamy czynnego sklepu. Dopiero trochę dalej jest - zakupy (picie, jedzenie itp.) i ruszamy do Porąbki. Tam następna przerwa - chciałem kupić loda, niestety akurat maszyna odmówiła posłuszeństwa.
Jedziemy więc na Chrobaczą - podjazd już raz robiłem, tym razem mam terenowe opony, dzięki którym całość pokonuję na rowerze, chociaż jestem zmęczony nieziemsko - tak jak ostatnio. Nie obywa się bez postojów - jeden z nich przy sklepie, gdzie kupuję Colę. Brick czasami podpycha - brakuje mu przełożeń, szczególnie najmniejszej zębatki z przodu.
Przerwa pod schroniskiem, idziemy pofocić widoki spod krzyża i zjazd na dół - najpierw wolny (nawierzchnia), potem szybszy - ja jak zwykle gotuję obręcz, a Brickstonowi wygina się tarcza od temperatury.
Szybki powrót do domu - postój chyba tylko w Kętach. Wypadek już uprzątnęli.
W Pszczynie postój pod sklepem - kupuję wodę, podjeżdżam jeszcze trochę z Michałem i do domu.
Coś mi się chyba zepsuło w rowerze - mniej-więcej od zjazdu zaczęło mi coś ostro pykać albo w suporcie, albo w pedałach. Jutro trzeba będzie obejrzeć. Prawdopodobnie będę lżejszy o 90 zł...
Jedziemy do Kęt, po drodze wypadek - ktoś sprytny na prostej drodze potrafił wypaść do rowu. Cóż, i tacy artyści się zdarzają. W Kętach postój na rynku na uzupełnienie płynów, niestety nie namierzamy czynnego sklepu. Dopiero trochę dalej jest - zakupy (picie, jedzenie itp.) i ruszamy do Porąbki. Tam następna przerwa - chciałem kupić loda, niestety akurat maszyna odmówiła posłuszeństwa.
Jedziemy więc na Chrobaczą - podjazd już raz robiłem, tym razem mam terenowe opony, dzięki którym całość pokonuję na rowerze, chociaż jestem zmęczony nieziemsko - tak jak ostatnio. Nie obywa się bez postojów - jeden z nich przy sklepie, gdzie kupuję Colę. Brick czasami podpycha - brakuje mu przełożeń, szczególnie najmniejszej zębatki z przodu.
Przerwa pod schroniskiem, idziemy pofocić widoki spod krzyża i zjazd na dół - najpierw wolny (nawierzchnia), potem szybszy - ja jak zwykle gotuję obręcz, a Brickstonowi wygina się tarcza od temperatury.
Szybki powrót do domu - postój chyba tylko w Kętach. Wypadek już uprzątnęli.
W Pszczynie postój pod sklepem - kupuję wodę, podjeżdżam jeszcze trochę z Michałem i do domu.
Coś mi się chyba zepsuło w rowerze - mniej-więcej od zjazdu zaczęło mi coś ostro pykać albo w suporcie, albo w pedałach. Jutro trzeba będzie obejrzeć. Prawdopodobnie będę lżejszy o 90 zł...
Zakupy i do lasu
Czwartek, 13 sierpnia 2009 | dodano:14.08.2009
- DST: 40.87km
- Teren: 22.00km
- Czas: 01:53
- VAVG 21.70km/h
- VMAX 51.96km/h
- Sprzęt: Giant
- Aktywność: Jazda na rowerze
Rano do sklepu po bułki, później kupić znaczki co wiąże się z wizytą w baknomacie.
Po południu test nowych opon (Schwable Smart Sam) w terenie - wyszedł całkiem pomyślnie.
Po południu test nowych opon (Schwable Smart Sam) w terenie - wyszedł całkiem pomyślnie.
Po koperty
Środa, 12 sierpnia 2009 | dodano:14.08.2009
- DST: 9.28km
- Czas: 00:23
- VAVG 24.21km/h
- VMAX 46.54km/h
- Sprzęt: Giant
- Aktywność: Jazda na rowerze
Kupić koperty i coś-tam jeszcze.
Do sklepu
Niedziela, 9 sierpnia 2009 | dodano:14.08.2009
- DST: 12.24km
- Czas: 00:27
- VAVG 27.20km/h
- VMAX 37.85km/h
- Sprzęt: Giant
- Aktywność: Jazda na rowerze
Do sklepu i do kumpla.
Bałkany - dzień 37
Piątek, 7 sierpnia 2009 | dodano:14.08.2009
- DST: 44.31km
- Czas: 02:03
- VAVG 21.61km/h
- VMAX 44.54km/h
- Sprzęt: Giant
- Aktywność: Jazda na rowerze
Ostatni dzień wyprawy.
Rano szybko wybywamy na stację kolejową, tam zakup biletów do Żiliny – bez problemu. W Żilinie Marek zalicza ostry wkurw – kupuje bilety na pociąg do Cadcy, okazuje się że jedzie on też do Bohumina. Pani w kasie każe mu spytać kierownika czy weźmie rowery – kierownik się zgadza, ale druga wizyta w kasie skutkuje standardowym „nie sprzedam panu biletu i co mi pan teraz zrobi”. Postanawiamy spieprzać do Skalite rowerem, ale w ostatnim momencie zauważam że za pół godziny jedzie pociąg – ryzykujemy i się udaje.
Ze Skalite rowerem przejeżdżamy do Zwardonia – jakieś 10 minut maksymalnie. Tam kupujemy BEZ ŻADNYCH PROBLEMÓW bilety na pociąg na który nie chcieli nam sprzedać biletów w Żilinie – ja do Czechowic-Dziedzic, Marek gdzieś w swoje okolice.
Wsiadamy z małymi problemami – nie ma za bardzo gdzie rowerów postawić, bo pociąg ma konfigurację typowego pospiesznego, a kierownik mówi żeby w pierwszym przedsionku nie stawiać. W końcu stawiamy rowery w ostatnim przedsionku 2 klasy, co nie przeszkadza zbytnio ani konduktorom, ani pasażerom, których w pociągu jest mało. Podróż przerywają tylko 2 wizyty konduktorów.
W Czechowicach wyciągam rower, żegnam się z Markiem i jazda do domu. Noga podaje bardzo dobrze, tak że po 1.5h jestem w domu.
Zdjęcia z wyprawy:
http://picasaweb.google.com/damian.karwot/Balkany_2009
http://picasaweb.google.com/damian.karwot/Balkany_20092
Rano szybko wybywamy na stację kolejową, tam zakup biletów do Żiliny – bez problemu. W Żilinie Marek zalicza ostry wkurw – kupuje bilety na pociąg do Cadcy, okazuje się że jedzie on też do Bohumina. Pani w kasie każe mu spytać kierownika czy weźmie rowery – kierownik się zgadza, ale druga wizyta w kasie skutkuje standardowym „nie sprzedam panu biletu i co mi pan teraz zrobi”. Postanawiamy spieprzać do Skalite rowerem, ale w ostatnim momencie zauważam że za pół godziny jedzie pociąg – ryzykujemy i się udaje.
Ze Skalite rowerem przejeżdżamy do Zwardonia – jakieś 10 minut maksymalnie. Tam kupujemy BEZ ŻADNYCH PROBLEMÓW bilety na pociąg na który nie chcieli nam sprzedać biletów w Żilinie – ja do Czechowic-Dziedzic, Marek gdzieś w swoje okolice.
Wsiadamy z małymi problemami – nie ma za bardzo gdzie rowerów postawić, bo pociąg ma konfigurację typowego pospiesznego, a kierownik mówi żeby w pierwszym przedsionku nie stawiać. W końcu stawiamy rowery w ostatnim przedsionku 2 klasy, co nie przeszkadza zbytnio ani konduktorom, ani pasażerom, których w pociągu jest mało. Podróż przerywają tylko 2 wizyty konduktorów.
W Czechowicach wyciągam rower, żegnam się z Markiem i jazda do domu. Noga podaje bardzo dobrze, tak że po 1.5h jestem w domu.
Zdjęcia z wyprawy:
http://picasaweb.google.com/damian.karwot/Balkany_2009
http://picasaweb.google.com/damian.karwot/Balkany_20092
Bałkany - dzień 36
Czwartek, 6 sierpnia 2009 | dodano:14.08.2009
- DST: 95.52km
- Czas: 05:09
- VAVG 18.55km/h
- VMAX 55.10km/h
- Sprzęt: Giant
- Aktywność: Jazda na rowerze
Po zebraniu się jedziemy za granicę. Podróż upływa bez przebojów, ale standardowo gubimy drogę i jedziemy nie tak jak chcieliśmy. Podjazd do granicy przeokrutny – 19% nachylenia oznaczone znakiem.
Za granicą coraz gorzej się czuję – ból zatok i zimny pot na całym ciele to nie jest to co lubię.
W Leibnitz sprawdzamy pociąg – nieco taniej niż w Mariborze, do tego chyba jedzie częściowo autobusem. Jedziemy zatem do Gratz – po drodze muszę założyć bluzę żeby się nie wychłodzić zbytnio. Jest źle.
W Gratz kupujemy w końcu bilet na pociąg do Wiednia i jedziemy do stacji Wien Süd. Bilet drogi, warunki podobne jak w Chorwacji. Na stacji docelowej zaskoczenie – wszystkie kasy zamknięte, otwarta tylko informacja turystyczna. Wskakujemy zatem do pociągu relacji Wien-Bratislava Petrzalka, którym na gapę jedziemy aż do końca – kierownik pociągu się nie pofatygował, a nam też do niego nie było spieszno.
W Bratysławie mylę drogę, ale w końcu lądujemy na stacji Bratislava Hl.St. Niestety pociągu nie ma – ostatni odjeżdża w kierunku nam niepasującym. Marek proponuje szukać motelu, w końcu znajdujemy za 60 euro/pokój. Na szczęście pomachanie kartą Euro<26 skutkuje potanieniem pokoju do 45 euro, ja płacę 20, Marek resztę – i tak jak dla mnie jest to cena zbyt wysoka.
Za granicą coraz gorzej się czuję – ból zatok i zimny pot na całym ciele to nie jest to co lubię.
W Leibnitz sprawdzamy pociąg – nieco taniej niż w Mariborze, do tego chyba jedzie częściowo autobusem. Jedziemy zatem do Gratz – po drodze muszę założyć bluzę żeby się nie wychłodzić zbytnio. Jest źle.
W Gratz kupujemy w końcu bilet na pociąg do Wiednia i jedziemy do stacji Wien Süd. Bilet drogi, warunki podobne jak w Chorwacji. Na stacji docelowej zaskoczenie – wszystkie kasy zamknięte, otwarta tylko informacja turystyczna. Wskakujemy zatem do pociągu relacji Wien-Bratislava Petrzalka, którym na gapę jedziemy aż do końca – kierownik pociągu się nie pofatygował, a nam też do niego nie było spieszno.
W Bratysławie mylę drogę, ale w końcu lądujemy na stacji Bratislava Hl.St. Niestety pociągu nie ma – ostatni odjeżdża w kierunku nam niepasującym. Marek proponuje szukać motelu, w końcu znajdujemy za 60 euro/pokój. Na szczęście pomachanie kartą Euro<26 skutkuje potanieniem pokoju do 45 euro, ja płacę 20, Marek resztę – i tak jak dla mnie jest to cena zbyt wysoka.
Bałkany - dzień 35
Środa, 5 sierpnia 2009 | dodano:14.08.2009
- DST: 140.19km
- Czas: 06:55
- VAVG 20.27km/h
- VMAX 42.87km/h
- Sprzęt: Giant
- Aktywność: Jazda na rowerze
Podróż pociągiem przebiegła nadspodziewanie spokojnie – poza kontrolą biletów na początku podróży nikt nas nie niepokoił, zatem położyliśmy się na 3 siedzeniach i udaliśmy się spać.
W Zagrzebiu jesteśmy około 7 rano, zamieniamy parę zdań z Chorwatem-sakwiarzem – trzecim pasażerem z rowerem w pociągu. Marek pyta o bilet pod granicę, ale wydawanie znowu 30 kun za rower przy bilecie za ok. 35 kun nieco nas odstrasza, więc jedziemy do Mariboru rowerami.
Z Zagrzebia wyjeżdżamy z problemami – parę razy gubimy drogę, ale w końcu obieramy dobry kierunek – droga wzdłuż autostrady. Po drodze dopada nas deszcz, który w całości przeczekujemy pod wiaduktem.
Do przejścia malutkie podjazdy, do samego przejścia większy podjazd. Ostatnia kontrola graniczna przed wjazdem do Unii przebiega sprawnie – tylko zerkają w paszporty. Nieco za granicą za to niespodzianka – zatrzymuje nas słoweńska policja, daje nam do zrozumienia że jazda dalej tą drogą to nie najlepszy pomysł, bo dalej zaczyna się autostrada. Wskazują nam drogę wzdłuż niej – jest w miarę dobra, czasami dziurawa jednak w większości całkiem OK.
Za granicą zaczyna się krajobraz płaski jak stół, niestety tempo jest takie sobie – kiepsko się czuję. Na nogi stawia mnie chyba nektar pomarańczowy wypity przed Mercatorem.
Infrastruktura rowerowa w Słowenii udaje że jest – występuje w postaci krótkich ścieżynek rowerowych, które są jednak bardzo wysokiego standardu. W miarę jazdy jest gorzej – przed Mariborem pełno wjazdów do posesji które skutkują okrutnym pofalowaniem śmieszek. W samym mieście są światła na przyciski – jak dla mnie skandal, w Polsce jest to zakazane.
Zakupy w Mercatorze, szukamy noclegu w hostelu – 20 euro za noc to jednak za dużo. Pod jednym z hoteli spotykamy Australijczyka jadącego na lekko – 2 małe sakwy + torba na kierownicy, musi być chyba nadziany. Niestety z noclegiem kiepsko – jakiś mecz w Mariborze, wszystko pełne, na szczęście zagadnięty policjant (w stroju bardzo bojowym) odsyła nas do hotelu, w którym dają nam mapę z zaznaczonym polem namiotowym, do którego się udajemy. Cena pola to 9.5 euro za osobę, ale OK – bierzemy. Standard łazienki na polu wystarczający, system otwierania ciekawy – kluczyk elektroniczny.
Kemping chyba zamieszkujemy jako jedyni goście, jacyś ludzie siedzą jeszcze na swego rodzaju werandzie, ale uznajemy że to może być obsługa kempingu.
Namiot, pranie, jedzenie, piwo, relacja, spać.
W Zagrzebiu jesteśmy około 7 rano, zamieniamy parę zdań z Chorwatem-sakwiarzem – trzecim pasażerem z rowerem w pociągu. Marek pyta o bilet pod granicę, ale wydawanie znowu 30 kun za rower przy bilecie za ok. 35 kun nieco nas odstrasza, więc jedziemy do Mariboru rowerami.
Z Zagrzebia wyjeżdżamy z problemami – parę razy gubimy drogę, ale w końcu obieramy dobry kierunek – droga wzdłuż autostrady. Po drodze dopada nas deszcz, który w całości przeczekujemy pod wiaduktem.
Do przejścia malutkie podjazdy, do samego przejścia większy podjazd. Ostatnia kontrola graniczna przed wjazdem do Unii przebiega sprawnie – tylko zerkają w paszporty. Nieco za granicą za to niespodzianka – zatrzymuje nas słoweńska policja, daje nam do zrozumienia że jazda dalej tą drogą to nie najlepszy pomysł, bo dalej zaczyna się autostrada. Wskazują nam drogę wzdłuż niej – jest w miarę dobra, czasami dziurawa jednak w większości całkiem OK.
Za granicą zaczyna się krajobraz płaski jak stół, niestety tempo jest takie sobie – kiepsko się czuję. Na nogi stawia mnie chyba nektar pomarańczowy wypity przed Mercatorem.
Infrastruktura rowerowa w Słowenii udaje że jest – występuje w postaci krótkich ścieżynek rowerowych, które są jednak bardzo wysokiego standardu. W miarę jazdy jest gorzej – przed Mariborem pełno wjazdów do posesji które skutkują okrutnym pofalowaniem śmieszek. W samym mieście są światła na przyciski – jak dla mnie skandal, w Polsce jest to zakazane.
Zakupy w Mercatorze, szukamy noclegu w hostelu – 20 euro za noc to jednak za dużo. Pod jednym z hoteli spotykamy Australijczyka jadącego na lekko – 2 małe sakwy + torba na kierownicy, musi być chyba nadziany. Niestety z noclegiem kiepsko – jakiś mecz w Mariborze, wszystko pełne, na szczęście zagadnięty policjant (w stroju bardzo bojowym) odsyła nas do hotelu, w którym dają nam mapę z zaznaczonym polem namiotowym, do którego się udajemy. Cena pola to 9.5 euro za osobę, ale OK – bierzemy. Standard łazienki na polu wystarczający, system otwierania ciekawy – kluczyk elektroniczny.
Kemping chyba zamieszkujemy jako jedyni goście, jacyś ludzie siedzą jeszcze na swego rodzaju werandzie, ale uznajemy że to może być obsługa kempingu.
Namiot, pranie, jedzenie, piwo, relacja, spać.